W Polsce zwyczaj świętowania nocy świętojańskiej praktycznie nie istnieje, ale w krajach skandynawskich to wciąż żywa tradycja. Podczas jednej z nich szóstka młodych Szwedów postanawia popłynąć łodzią na skalistą wysepkę. Następnego dnia przepływający w pobliżu mężczyzna zauważa leżące na plaży zwłoki imprezowiczów. Czyżby w okolicy grasował seryjny zabójca pałający niechęcią do hałasujących i zbyt wylewnie korzystających z braku nadzoru nastolatków? Nie tym razem. Oględziny ciał i miejsca zbrodni pozwalają ustalić, że ofiary same zadały sobie rany śmiertelne, a ich zachowanie i zastygłe na twarzach uśmiechy są powiązane z tabletkami z wizerunkiem tytułowego jelonka.
Sprawę wywołującego mordercze zapędy narkotyku bada, o ironio, były(?) ćpun Zack Herry. Dobiegający trzydziestki policjant ma już za sobą dwie głośne i zakończone sukcesem sprawy (opisane w poprzednich częściach cyklu „Na imię mi Zack” i „Leon”), przez co jest uważany przez media za Superglinę. Niemalże celebrycki status ma też drugą stronę medalu - w gazetach można znaleźć zdjęcia dokumentujące wizyty policjanta w sztokholmskich klubach. Czasy podkręcanych polepszaczami nastroju nocy Zack wydaje się mieć już za sobą, jest czysty od prawie roku, a jego związek z Merą właśnie wkroczył na nowy poziom. Kiedy wydaje się, że ich wspólna przyszłość wreszcie rysuje się w różowych barwach, wstrząsający incydent niszczy wszystko w ułamku sekundy. Gdy ciężar prywatnych dramatów i sekretów połączy się z wywieraną przez przełożonych presją by odnaleźć twórcę narkotyku z disneyowskim zwierzakiem, inspektor Herry będzie zmuszony po raz kolejny zmierzyć się ze swymi demonami popychającymi go w szpony nałogu. Czy wyjdzie z tej walki zwycięsko? Czy jego przeszłość stanie na przeszkodzie, czy może paradoksalnie pomoże śledztwu?
Duet pisarski (Mons Kallentoft i Markus Lutteman) postanowił zaczerpnąć inspirację z mitu o łani kerynejskiej i szczerze mówiąc, zabieg ten niespecjalnie przypadł mi do gustu. Jeśli już chce się nawiązać do czegoś z innego kręgu kulturowego, wypadałoby zrobić to subtelniej niż na siłę wkładając słowa w usta jednego z funkcjonariuszy. Najlepiej i najbezpieczniej byłoby po prostu pozostać przy kontrastowym zestawieniu uroczego i kojarzącego się z dzieciństwem Bambiego i koszmarnych efektów zażywania tabletek z jego podobizną, niż silić się na naciągany i nieprzekonujący pseudoartyzm. Nie zaszkodziłoby również zmniejszenie listy wątków pobocznych, szczególnie lesbijskiego biurowego romansu, ponieważ jest to zwyczajny zapychacz. Nie tylko nie wnosi nic do fabuły, a jedynie potęguje wrażenie, że w połowie opowieści zarówno tempo akcji, jak i moja cierpliwość do kręcących się w kółko postaci drastycznie spada. Komicznie wypada również wątek polski (być może to wabik na czytelników wyznających zasadę „nieważne co mówią, ważne, żeby mówili”) i podkreślana na każdym kroku atrakcyjność głównego bohatera. Myślę, że nie tylko dla mnie wygląd fizyczny protagonisty kryminałów jest sprawą co najwyżej trzeciorzędną.
„Bambi” miało ogromne ambicje połączenia ze sobą wciągającej fabuły, rozbudowanej psychologii narkomana i greckiej mitologii. Efekt końcowy okazał się wyjątkowo niestrawny, a początkowo narastająca ciekawość ulotniła się równie szybko, co spłoszony jelonek z bajki.
Izabela Fidut
(izabela.fidut@dlalejdis.pl)
Mons Kallentoft, Markus Lutteman „Bambi”, Poznań, Dom Wydawniczy REBIS, 2018 r.