Lo Blacklock dostaje szansę na wykazanie się w swojej pracy. Ma udać się w dziewiczy rejs luksusowym statkiem, który już niedługo będzie atrakcją turystyczną dla zamożnych i wpływowych osób. Lo, jako dziennikarka pracująca dla magazynu podróżniczego, widzi w tym okazję na zdobycie kilku ciekawych branżowych kontaktów i pokazanie, że ma odpowiednie kompetencje do takich zadań. A poza tym to wyjątkowy rejs – któż nie chciałby pławić się w takich luksusach za darmo? Niestety, tuż przed podróżą Lo doświadcza traumatycznej sytuacji, która mocno nią wstrząsnęła. Mimo to decyduje się udać w podróż w nadziei, że jej to pomoże się wyciszyć i skupić na pracy. Nic bardziej mylnego.
Pewnej nocy, po zakrapianej alkoholem kolacji na statku, Lo budzi się przekonana, że usłyszała kobiecy krzyk. Po chwili słyszy kolejne dźwięki. I jest już pewna, że właśnie stała się świadkiem morderstwa - wyrzucono kogoś za burtę. Lo dokładnie nawet wie kogo – kobietę z sąsiadującej z nią kabiny dziesiątej. Od tej chwili Lo robi wszystko, by poznać prawdę – kim była ofiara i kto jest mordercą. Problem jednak w tym, że nikt na statku nie może potwierdzić jej wersji, nikt z pasażerów nie zaginął, a Lo coraz bardziej popada w paranoję.
„Kobieta z kabiny dziesiątej” to moja pierwsza książka Ruth Ware. Wiem, że autorka ta ma liczne grono sympatyków wśród polskich miłośników thrillerów i kryminałów, jednak nie udało mi się do tej pory sprawdzić, czy mogę zaliczyć się do tego grona. A więc „Kobieta z kabiny dziesiątej” była dla mnie swojego rodzaju testem.
Zacznę może od tego, że niestety nie udało mi się wciągnąć w tę historię. Przez 3/4 książki czułam, że jestem mocno zdystansowana do tego, co dzieje się fabularnie, co odbierało mi sporo radości z czytania. Wydaje mi się, że przyczyniła się do tego kreacja postaci głównej bohaterki. Co tu dużo mówić – nie polubiłyśmy się. Nie przekonywała i trochę irytowała mnie, nie potrafiłam zrozumieć jej decyzji i zachowania (nawet mając na uwadze traumę, której doświadczyła). Znacznie ciekawiej czytało mi się o pozostałych pasażerach statku, obserwować ich zachowania, typować razem z główną bohaterką. Ta kreacja zamkniętego, trochę klaustrofobicznego świata i uczestników rejsu zdecydowanie się autorce udała.
"Kobietę z kabiny dziesiątej" podzieliłabym na trzy części. Pierwsza (mniej więcej do połowy książki) jest bardziej obyczajowa, poznajemy Lo, jej otoczenie, jesteśmy świadkami tego, co ją spotkało i jak sobie z tym próbuje poradzic. Tu akcja rozwija się dość wolno, co niestety nie służy do końca utrzymaniu napięcia i dynamiki historii. Następnie przechodzimy w bardziej kryminalny klimat i od razu robi się znacznie ciekawiej. To moja ulubiona część książki, gdzie trzeba skupic swoją uwagę, interpretować to co robią i mówią poszczególni bohaterowie. Niestety, ta część trwała stosunkowo niedługo, bo potem fabuła zaliczyła fikołka i trafiamy niemal do książki sensacyjnej. Realizm odszedł na drugi plan, natomiast tempo znacznie przyspieszyło. Właściwie to leciało na łeb na szyję. Ta część może i dostarczała rozrywki, jednak niestety nie pasowała mi do całej książki.
"Kobieta z kabiny dziesiątej" to książka, którą można przeczytać, ale z pewnością nie trafi na listę ulubieńców. Trochę zbyt chaotyczna w strukturze, nierównomierna i jak dla mnie ze zbyt trudną główną bohaterką, by faktycznie można było jej kibicować. Natomiast niektóre rozwiązania ma dość interesujące i przyznaję, że jeśli odpowiednio mocno skupi się na fabule, można zabawić się w rozwiązanie tej zagadki.
AP
(biuro@dlalejdis.pl)
Ruth Ware, „Kobieta z kabiny dziesiątej”, Czwarta Strona, Poznań 2023.