Do tej pory Holandia kojarzyła mi się z wiatrakami, tulipanami, Rembrandtem i tym zawodzącym zwycięzcą Eurowizji. Po przeczytaniu „My, człowiekowate” do tej listy dopiszę ogromną pasję jej obywateli do grzebania w ziemi w poszukiwaniu kości.
Frank Westerman to pisarz, dziennikarz, korespondent zagraniczny, fotoreporter, a także dość nietypowy wykładowca zabierający swych studentów na wycieczki zarówno fizyczne, jak i mentalne. Punktem wyjścia swoich rozważań autor czyni odkrycie z 2003 roku, kiedy to w jaskini na indonezyjskiej wyspie Flores znaleziono szczątki wyjątkowo małych człekokształtnych. Co więcej, mierzące zaledwie sto centymetrów wzrostu istoty otoczone były truchłami miniaturowych słoni i przerośniętych do rozmiarów psa szczurów.
Kim byli owi człowiekowaci i gdzie ich umiejscowić w procesie ewolucji? Na czym polega specyfika owej tajemniczej wyspy? Co ten nadmiarowy kostny puzel może powiedzieć nam o przeszłości? Czy ta rewelacja doszczętnie zburzy dotychczasowe teorie, czy też z czasem jednak uda się ją gdzieś wpasować? W którym momencie tak naprawdę człowiek stał się człowiekiem?
Nie będę ukrywać, że czytając zarys, moja wyobraźnia pracowała na najwyższych obrotach i nie mogłam się doczekać lektury i poznania odpowiedzi, jakich uda się udzielić na wyżej wymienione pytania. Po cichu liczyłam na coś równie inspirującego, ale i bogatego w informacje, co czytana nie tak dawno „Kto zjadł pierwszą ostrygę” Cody’ego Cassidy’ego.
Prawda jest niestety taka, że w „My, człowiekowate” zamiast rozwiązań otrzymujemy jeszcze większą wątpliwości. Bardziej filozoficzny niż naukowy wywód pisarza raz po raz zbacza z tematu, zahaczając o coraz bardziej odległe rejony i z niemałym uporem ciągnie w kierunku (krytyki) chrześcijaństwa. Bez względu na to, czy ma ono w danym kontekście jakiekolwiek znaczenie, czy też nie trzeba co rusz wbić jakąś szpilę. Jak nie tubylec porównuje dziwne, włochate stworzenia do Jezusa Chrystusa, to znajoma z dawnych lat musi się uzewnętrznić na temat różnic między protestantyzmem a katolicyzmem albo zakonnica za zamkniętą bramą przypomina pisarzowi zwierzę w klatce…
Na domiar złego Frank Westerman ma bardzo węzłowaty, żeby nie powiedzieć wodolejski, bogaty w zbędne opisy i męczący styl. Jeśli nie krążymy w kółko, to przeskakujemy z miejsca na miejsce i od osoby do osoby, a potem następuje konstatacja pt. „ale zaraz, kto to jest i tak właściwie to czym zasłużył(a) na uwzględnienie w tekście?”.
Dwie rzeczy, które mi się podobały, mianowicie pokazanie, jak naukowcy potrafią prowadzić ze sobą ciche wojenki i sam bardziej reportażowy opis wizyty na Flores, to jednak za mało, abym mogła z czystym sercem polecić „My, człowiekowate”. 351 stron rozpoczęłam i zakończyłam z takim samym zasobem wiadomości, stwierdzając z rozczarowaniem za Sokratesem: „Wiem, że nic nie wiem”.
Izabela Fidut
(izabela.fidut@dlalejdis.pl)
Frank Westerman, „My, człowiekowate”, Wydawnictwo Agora, Warszawa, 2022r.