„Nie ma Albertyny” - recenzja

Recenzja książki „Nie ma Albertyny”.
Ostatnie kilka książek z tomu „ W poszukiwaniu straconego czasu” skupiało się głównie na lekko zawirowanym związku Marcela i jego młodej kochanki, którego kulminacją był zobrazowany tutaj definitywny koniec ich związku.

Teraz, kiedy jest już po wszystkim, a nasz bohater ma czas na refleksję, zostaje z całą stertą żalu i pytaniem czy gdyby tytułowa Albertyna nie umarła, to mieliby szansę wrócić do siebie?

Tym, co następuje, to analiza tego, jak i dlaczego kochał Albertynę, zbyt późno zdając sobie sprawę z tego, jakie znaczenie miała dla niego. Narrator zaczyna tworzyć teorie na temat miłości i życia, zgłębiając koncepcję naszej zmiennej natury tj.; zamiast mieć stały charakter, ludzie składają się z wielu "ja".  Marcel stwierdza, że każda chwila przynosi inne twarze wybranki, uświadamiając sobie przy tym, że darzył uczuciem wszystkie wersje kobiety. Jednak nie sama ich relacja i nagła śmierć Albertyny sprawia, że czytelnik zgłębia finał historii miłosnej dwojga ludzi, mimo świadomości, że jest to relacja trudna, zgubna i skazana na klęskę. Również  nie z ciekawości, czy Marcel znowu kogoś pokocha, czy wróci do towarzystwa, by stać się znowu szczęśliwym. Tym, co zahipnotyzowało mnie, jest sam proces znikania drugiego człowieka z naszej pamięci. Czytając ją mimowolnie myślami wracałam do myśli związanych z osobistymi stratami, zaś w głębi serca żywiłam nadzieję, że Proust pozwoli zrozumieć, czy nadejdzie dzień, gdy ból przeminie, a wspomnienia zaczną się zacierać pod wpływem mijającego czasu..

Logiczne rozwinięcie tej historii prowadzi Marcela do uzmysłowienia sobie, że kobieta, którą kochał, nie jest wyłącznie osobą, a zbiorem wyobrażeń, doznań i przeżyć przyczepionych do rdzenia, jego mózgu. Dzięki przyjacielowi dociera do niego, że tak naprawdę, to nie w samej Albertynie był zakochany, lecz w obrazie, który sobie o niej wykreował.  Dobitnie pokazuje to scena w mieszkaniu Marcela po śmierci Albertyny, kiedy jego przyjaciel Robert de St-Loup jest oszołomiony widząc zdjęcie Albertyny – „to jest dziewczyna, dla której jego przyjaciel poświęcił tyle pieniędzy, czasu i energii, odsuwając się od swoich bliskich by stała się głównie przyczyną jego udręki?” Dla St-Loupa była tylko przeciętnie wyglądającą nastolatką, zaś w umyśle Marcela grała rolę powabnej kobiecości.

Pomimo że Albertyna zginęła w wypadku, Marcel nie jest jeszcze wolny od jej wpływów – bowiem żyje ona w jego wspomnieniach, co oznacza, że ból po stracie jest nadal świeży. Gorzka ironia lektury polega na tym, że w trakcie jej trwania, Marcel robi wszystko, by zniszczyć jakąkolwiek dobrą pamięć o ukochanej w swojej głowie. Nie mogąc pogodzić się z definitywną stratą zaczyna badać jej przeszłość i ewentualne skłonności seksualne, by za coś ją znienawidzić. Wiadomości, które otrzymuje od swoich szpiegów, potwierdzają jego najgorsze podejrzenia (być może dlatego, że opłaceni ludzie wiedzą, iż to właśnie chce usłyszeć), niszcząc stopniowo obraz, jaki o niej ma. Z pewnością nie można mówić o odpuszczeniu i przejściu procesu żałoby, dopóki zgorzkniały młodzieniec ma kieszeń pełną pieniędzy i ludzi chętnych do wyruszenia w pogoń celem poszukiwania kolejnych brudów na nieszczęsną kochankę. W ten niezdrowy sposób Marcel stopniowo otrząsa się po traumatycznych wieściach i jako czytelnicy podejrzewamy, że minie wiele czasu, zanim będzie mógł wrócić do swojego standardowego (zaabsorbowanego sobą) trybu życia.

Choć „ Nie ma Albertyny” jest jedną z najkrótszych części cyklu, to długość książki nie ma żadnego wpływu na kunszt literacki autora. W drugiej połowie książki dzieje się bardzo dużo, czyta się ją z poczuciem, że Proust szykuje się do zawiązania akcji. Gilberte, dziecięca miłość Marcela, pojawia się ponownie w fabule łączącej jej życie węzłem małżeńskim z Robertem St-Loup, który w rozwinięciu powieści ujawnia swoją prawdziwą naturę. Można by rzec, że wartką akcję ubarwia nam kilka ślubów oraz zgonów, a nawet długo zapowiadana podróż do Wenecji, w którą Marcel udaje się wraz ze swoją matką. W istocie jednak najbardziej znaczący rozwój wydarzeń związany jest z ideą podmiotowości ludzkich charakterów. We wcześniejszych częściach tomu Marcel jest ślepy na poglądy innych, wierzący we własne szumy; natomiast tutaj zaczyna mądrzyć się na temat brutalnej rzeczywistości. Oczywiście jest jeszcze „drobna” sprawa Albertyny i uświadomienie sobie, jak go oszukała, ale w końcu jego myśli zaczynają nabierać odpowiednich sterów - bohater zastanawia się, czy społeczeństwo kocha go tak bardzo, jak mu się wydawało. Z pewnością brak prawdziwego zainteresowania jego długo oczekiwanym debiutem w gazecie "Le Figaro" jest dla niego sygnałem ostrzegawczym, iż mógł sobie uroić także atencję ze strony ludzi. Jednak największym objawieniem jest to, czego dowiaduje się o swoim przyjacielu St-Loup. Kilka zaskakujących wydarzeń w książce ujawnia tajemnicę sympatycznego arystokraty, co pozwala podejrzewać, że jego uwielbienie dla młodej pisarki mogło być przez cały czas udawane (lub mieć inny charakter niż Marcel sądził).

Jako całość książka dostarcza jednocześnie wspaniałej i irytującej mieszanki wnikliwości oraz kilku nudnych drobiazgów, aczkolwiek w tym momencie czuję potrzebę zrobienia kroku wstecz i bycia nieco bardziej krytyczną wobec całokształtu. Ważnym jest, aby uwzględnić różne czasy i kultury, ale to nie znaczy, że czytelnicy powinni przeoczyć przewrotny charakter głównej postaci. Trudno zaprzeczyć, temu że Marcel potrafi być czasem kompletnym draniem. Wszakże jakim trzeba być człowiekiem, by nie potrafić zostawić zmarłej kobiety w spokoju, wysyłając szpiegów, aby wykopali o niej brudy zarówno przed, jak i po jej śmierci. Równie smutny przykład niewłaściwego okazywania emocji miał miejsce, gdy odtrącony Marcel swoją rozpacz manifestuje włócząc się po okolicy i podrywając inną młodą dziewczynę. Na szczęście z tej przygody udaje mu się wyjść bez szwanku w policyjnym areszcie.

Powieść jako całość jest niewątpliwie majestatyczną i wielką literaturą, ale współczesny czytelnik nie może nie czuć zniesmaczenia wobec alter-ego pisarza (aczkolwiek nie jestem do końca przekonana, czy zawsze było to zamierzone).

Proust dążąc do zamknięcia historii zdołał zebrać to wszystko w całość, niemal jak staruszek rozmyślający o swojej młodości spojrzał na swoje życie w perspektywie minionych lat i zdobytych doświadczeń, opisując wnikliwie wszystkie swoje próby i kłopoty. Jednakowoż, jeśli nauczyłam się czegoś przez ostatnie lata, to tego, że czytanie Prousta nie jest doświadczeniem, z którym należy się spieszyć. Są to powieści wymagające dojrzałości emocjonalnej i obiektywnego podejścia do rozterek bohaterów. Myślę, że Ci, którzy odwlekali swoją podróż w krainę zapomnienia o jakiejś personie mogą wyruszyć w nią wraz z powieścią „Nie ma Albertyny”, i dzięki mądrości autora uniknąć popełnionych przez niego błędów.

Margarita Jaworska
(margarita.jaworska@dlslejdis.pl)

Marcel Proust, „Nie ma Albertyny”, MG, Warszawa, 2023.




Społeczność

Newsletter

Reklama



 
W tej witrynie stosujemy pliki cookies. Standardowe ustawienia przeglądarki internetowej zezwalają na zapisywanie ich na urządzeniu końcowym Użytkownika. Kontynuowanie przeglądania serwisu bez zmiany ustawień traktujemy jako zgodę na użycie plików cookies. Więcej w Polityce Cookies. Ukryj komunikat