„W poszukiwaniu straconego czasu. W stronę Swanna” - recenzja

Recenzja książki „W poszukiwaniu straconego czasu. W stronę Swanna”.
Kiedy marzenia stają się obsesją.

Combray tak naprawdę nie istnieje. Istnieje inna miejscowość, w której Proust spędzał czas. Całkiem niedawno miejscy radni podjęli decyzję, aby nosiło ono podwójną nazwę, zatem uwiecznione na stronach książki Combray zaczyna być. Nie jest jedynie wytworem fantazji Prousta, światem jego idealnego dzieciństwa i młodości. Po prostu jest. Żyje. A w nim ludzie. Już inni. Kolejne pokolenia.

Kiedyś mój polonista powiedział, że jeśli się bardzo nudzimy i kochamy zdania wielokrotnie złożone (to o mnie), to powinniśmy sięgnąć choć raz po „W poszukiwaniu straconego czasu”. Tam słowa sennie się układają w treść, zdania są złożone i pełne znaków interpunkcyjnych, o których nikt prawie nie pamięta. A niektóre zdania zajmują swoją treścią nawet pół strony, rozpychając się swoją perfekcją języka.

Taki jest pierwszy tom tej opowieści Prousta o Prouście. Słoneczny jak ciepły dzień w Combray, pełen niespiesznych zdań, którymi należy się delektować jak ciepłą herbatą ze słodką magdalenką. Tu nie ma miejsca na pośpiech, bo pospieszne czytanie zabija treść. Ważne jest w tej opowieści każde zdanie, wtrącenie oddzielone przecinkami. Ich ominięcie sprawia problemy w rozumieniu treści.

Dlaczego tak? Czytelnikom jest znana obsesyjna perfekcja autora, który ciągle pracował, ciągle coś poprawiał w tej powieści, składającej się z kilku obszernych tomów. Wraca do swojego sielskiego dzieciństwa z tęsknotą charakterystyczną dla osób dorosłych, czasem stojących u progu jakichś ważnych wydarzeń życiowych. Człowiek, który praktycznie nie wychodził z domu, stworzył swój świat, do którego tęskni równie mocno każdy czytelnik.

Będzie tu również o szalonej miłości, niespełnionej a może właśnie spełnionej, bo może ta miłość nie może być szczęśliwa. Jeśli autor idzie na spacer do Lasku Bulońskiego, podziwiamy z nim krajobraz. Jeśli siedzi w restauracji i przypatruje się gościom, robimy to samo. Jego plastyczność opisów wciąga w historię, którą czytamy. Jednak, wyjątkowo, polecam przeczytanie wstępu tłumacza, czyli Tadeusza Żeleńskiego. On jak mało kto znał biografię Prousta, którego przetłumaczył i to właśnie jego tłumaczeniem można się zachwycać do dziś lub w życiu po tę książkę nie sięgnąć.

Mam na koniec największy dylemat, czy polecić „Swanna”, a jeśli tak, to jak to zrobić. Nie jest to powieść, którą można zabrać ze sobą i czytać po drodze do pracy. Tu jest potrzebne skupienie, bo każda scena, każdy zapach i smak mogą mieć znaczenie. Każdy gest jest ważny, podobnie jak uśmiech czy grymas. A skoro tak, to po co męczyć się z taką książką? Może po to, aby zobaczyć, że obsesyjne poprawianie tekstu może się skończyć taką powieścią, o której się opowiada. Nawet jeśli jej się nie przeczytało.

Agnieszka Pogorzelska
(agnieszka.pogorzelska@dlalejdis.pl)

Marcel Proust, „W poszukiwaniu straconego czasu. W stronę Swanna”, Wydawnictwo MG, 2021




Społeczność

Newsletter

Reklama



 
W tej witrynie stosujemy pliki cookies. Standardowe ustawienia przeglądarki internetowej zezwalają na zapisywanie ich na urządzeniu końcowym Użytkownika. Kontynuowanie przeglądania serwisu bez zmiany ustawień traktujemy jako zgodę na użycie plików cookies. Więcej w Polityce Cookies. Ukryj komunikat