„Jak sprzedać nawiedzony dom” – recenzja

Recenzja książki „Jak sprzedać nawiedzony dom”.
Stary, znany motyw urządzony i udekorowany inaczej?

Motyw nawiedzonych domów wydaje się już mocno wyeksplorowany zarówno w książkach, jak i filmach, lecz nie sposób przyznać, że kolejne tytuły sięgające po niego wciąż mają wielu odbiorców. Osobiście uważam, że niemal do każdego tematu można podejść ciekawie, niezależnie od tego, ile o nim dzieł już powstało. Moje zainteresowanie wzięło się zwyczajnie stąd, że dość długo żadnego nowego, acz typowego horroru nie czytałam. Uznałam, że jeśli ten się taki okaże, nie będę miała przesytu. Natomiast jeśli jednak miałby być niecodzienny, co obiecywały niektóre recenzje, to jeszcze lepiej.

Kiedy Louise dowiaduje się, że jej rodzice zmarli, boi się wracać do domu. Nie chce zostawiać córki z byłym mężem i lecieć do Charleston. Nie chce mieć do czynienia z domem rodzinnym wypchanym po brzegi pozostałościami po karierze naukowej ojca i życiowej obsesji matki na punkcie lalek. Przede wszystkim zaś nie chce mieć do czynienia ze swoim bratem Markiem, który nigdy nie opuścił ich rodzinnego miasta, jest bezrobotny i ma siostrze za złe jej życiowy sukces. Niestety, będzie potrzebowała jego pomocy, aby przygotować dom do sprzedaży, ponieważ wprowadzenie go na rynek będzie wymagało czegoś więcej niż tylko pomalowania ścian i usunięcia wspomnień z całego życia.

Książka ma dość specyficzny, jednostajny klimat, który czuć od pierwszych stron. Nie jest to groza, a coś koło niepokoju, czego w pełni niepokojem nie można nazwać. Trochę trudno to uchwycić. Autor ciekawie rozegrał kwestię atmosfery językiem i czasem podejściem, ale tylko do pewnego stopnia. Stworzył w zasadzie typowy horror, lecz ze szczyptą wyobraźni, co okazało się zarówno zaletą, jak i mankamentem powieści.

Mimo że historia rozwijała się w większości przewidywalnie, nie nudziła. Akcji nie było tam za wiele, ale i tego nie uważam za minus. Całość wydawała się nieco leniwa. Może to właśnie budowało atmosferę? Ta, choć przyjemna (oczywiście dla wielbicieli mrocznych gatunków), nie zapewniła dużych emocji czy strachu.

Wiele emocji można upatrywać w bohaterach. Ci nie byli zbyt wyraziści, ale satysfakcjonująco żywi. Trochę dramatyzmu, problematycznych relacji się tu znalazło i dołożyło do ciężkiego, nieco niepokojącego klimatu. Początkowo wzięłam to za dobry znak, ale z kolejnymi stronami sprawy rodzinne bohaterki zaczęły męczyć. Długie dialogi o niczym psuły nastrój. One, w przeciwieństwie do powolnego rozwoju fabuły, już nudziły. Wkradła się powtarzalność wydarzeń, przez co książkę odebrałam jako rozwlekaną na siłę. Aż w końcu groza uciekła zupełnie. Przez to nawet, gdy akcja przybrała na dynamiczności, strachu brak. Zakończenie okazało się bardzo zaskakujące, ale w złym tego słowa znaczeniu. Wydawało się ponurym, abstrakcyjnym żartem.

Na pewno nie jest to horror jakich wiele. Owszem, traktuje o nawiedzonym domu, ale autor rozegrał ten motyw nieco inaczej. Z jednej strony przewidywalnie, z drugiej zaś… zwyczajnie wariacko. Przesadził z tym, jak potoczyły się wydarzenia – były dziwne nawet w kontekście realiów powieści. Przegiął także z dialogami. Przez to wszystko zamiast dobrego horroru, powstała trochę niepokojąca książka o rozmytej treści, z nawiedzonym domem w tle. W szczególności nie polecam wielbicielom powieści grozy, osobom, chcących przeczytać dobrą książkę, ani lubującym się w zagłębianiu się w psychikę ludzką. Nie przychodzi mi żadna grupa czytelników, której mogłoby się to jakoś szczególnie spodobać.

Kinga Żukowska
(kinga.zukowska@dlalejdis.pl)

Grady Hendrix, „Jak sprzedać nawiedzony dom”, Wydawnictwo Zysk i S-ka, 2024.




Społeczność

Newsletter

Reklama



 
W tej witrynie stosujemy pliki cookies. Standardowe ustawienia przeglądarki internetowej zezwalają na zapisywanie ich na urządzeniu końcowym Użytkownika. Kontynuowanie przeglądania serwisu bez zmiany ustawień traktujemy jako zgodę na użycie plików cookies. Więcej w Polityce Cookies. Ukryj komunikat