Po książkę Ilony Gołębiewskiej sięgnęłam z dwóch powodów. Pierwszym z nich było imię głównej bohaterki (bo jak wiadomo wszystkie Anki to świetne dziewczyny), a drugim tytuł, który wskazywał na powieść lekką, przyjemną, niezobowiązującą. Czy otrzymałam to, czego się spodziewałam? Owszem, ale nie w takiej formie, jakiej bym sobie życzyła.
Anna Janowska – bohaterka powieści – to przeciętna dwudziestopięciolatka. Pracuje w poradni, udziela się w fundacji jako wolontariuszka i jest wokalistką w zespole, który założyła razem z przyjaciółmi. Jednak w jej życiu cieniem kładzie się wczesna śmierć matki, wyjazd ojca za granicę i w rezultacie rozpad rodziny. Ponadto zaczyna mieć problemy mieszkaniowe, gdyż przyjaciółka u której mieszkała, postanawia wyjść za mąż i zamieszkać ze swoim wybrankiem.
Dziewczyna trafia pod dach zamożnej rodziny Gebertów, gdzie poznaje ich synka – ancymonka, o imieniu archanioła i charakterze niemającym nic wspólnego ze świętością. Michał – jeśli w ogóle wróci do domu – jak na archanioła przystało przychodzi w wysokim stanie uduchowienia albo jak powiedzieliby warszawiacy ze starej Pragi – pokręcony jak kot po Jawoksie. W każdym razie od progu rzuca mięsem (bardzo słabym), miota się, przewraca, a następnie zalega w swoim pokoju, aby kolejnego wieczoru powtórzyć teatrzyk ze sobą w roli głównej. Czy to możliwe, aby eteryczna Anna i miłośnik trunków oraz używek wszelakich, stworzyli szczęśliwy związek? Oczywiście, że tak. Bo w tego typu powieściach miłość zawsze wygrywa, ten zły się nawraca, a niechlubna przeszłość pozostaje zepchnięta za miłosny parawan.
Czytając powieść, w pewnym momencie pomyślałam o soli. Dlaczego? Odrobina tej przyprawy nadaje potrawom wyśmienity smak, zbyt duża ilość sprawia, że danie staje się wręcz niezjadliwe. Miałam wrażenie, że powieść była po wielokroć przesolona – a może raczej przesłodzona? „Kochanie dla mnie największym prezentem jest twoje szczęście”, „Nie bałam się ciebie, tylko tego, że możesz wyrządzić sobie krzywdę, a ja nie będę mogła temu zapobiec”, „Dam ci wszystko, co najlepsze”. Takie (oraz inne) przelukrowane i mocno udramatyzowane teksty można spotkać praktycznie na każdej stronie. Ania irytowała mnie niemiłosiernie swoim kompletnym brakiem tupetu, charakteru; była wyidealizowana do granic możliwości i w żadnym aspekcie nie przypominała człowieka z krwi i kości. Z kolei Michał – w zamierzeniu autorki bad boy, w rzeczywistości skrzyżowanie niegroźnego pijuska z typowym lemingiem – również wypadł dość blado, stając się karykaturą mężczyzny. Pojawiające się w powieści wątki jego niechlubnej przeszłości (narkotyki, dilerka) zostały potraktowane po macoszemu; z dramatyzmem, który w skali od 1 do 10 plasuje się gdzieś w granicach zera. Te niby – szantaże byłej dziewczyny, znajdowane zdjęcia, przesłuchania na komisariacie są naprawdę mało przekonujące. Wszystko to sprawiło, że lektura zamiast odprężyć – zmęczyła mnie. Czytało mi się ją wręcz topornie.
Wiem, że wielu czytelniczkom podoba się twórczość Ilony Gołębiewskiej. Nie czytałam innych pozycji autorki, jednak jeżeli są one napisane w podobnym stylu, raczej do nich nie zajrzę. Być może ta historia zauroczy wiele osób, jednak dla mnie książka musi mieć to „coś”; być czymś więcej niż przesłodzoną historyjką z życia (nie) wziętą.
Anna Stasiuk
(anna.stasiuk@dlalejdis.pl)
Ilona Gołębiewska, „Miłość ma twoje imię”, wyd. Muza, Warszawa, 2018 r.