„Karnawał Warszawski” w Teatrze Komedia – wspomnienia, czułość i niedopowiedziane marzenia

Recenzja spektaklu „Karnawał Warszawski” w Teatrze Komedia.
Są takie spektakle, które nie próbują podbić widza krzykiem, formalnym eksperymentem czy epatowaniem efektem. „Karnawał Warszawski” w Teatrze Komedia jest właśnie takim przedstawieniem — stonowanym, czułym i pełnym melancholii.

Jak stary album ze zdjęciami otwierany po latach w ciche popołudnie, kiedy dźwięk zegara staje się najwierniejszym towarzyszem wspomnień. Nie każdy spektakl potrafi zatrzymać czas. „Karnawał Warszawski” w Teatrze Komedia w reżyserii Sławomira Narlocha robi to z niezwykłą czułością – jakby światło sceny potrafiło zatrzymać w miejscu nie tylko ruch postaci, ale także ulotne chwile minionych dekad. To przedstawienie utkane ze wspomnień, piosenek, fragmentów dialogów i obrazów, które – choć pozornie oderwane – splatają się w opowieść o Warszawie, o jej duchu i ludziach, którzy tworzyli to miasto przez lata.

Scenariusz tego spektaklu nie jest klasyczną, linearną historią z początkiem i końcem. To raczej literacki kolaż, muzyczna mozaika, w której piosenki przeplatają się z poetyckimi monologami, anegdotami i wspomnieniami — tak, jak bywa w ludzkiej pamięci. Bohaterowie przywołują Warszawę dawną — z czasów przedwojennych kabaretów i dancingów, z lat wojennego niepokoju i powojennej odbudowy, a także tę późniejszą, już z czasów PRL-u, gdzie mimo trudności ludzie wciąż potrafili się bawić, tańczyć, śmiać i marzyć.

Przez cały spektakl w mojej głowie pojawiało się pytanie: czym dla człowieka jest przeszłość? Czy to tylko muzeum nieaktualnych zdarzeń — czy może żywy karnawał, który wciąż gra w duszach tych, którzy pamiętają? Ta Warszawa, którą oglądamy na scenie, jest miejscem magicznym — zawieszonym pomiędzy snem a jawą, między kabaretem a rzeczywistością, między piosenką a ciszą.

To nie jest zwykły spektakl muzyczny. To raczej podróż przez kręte uliczki warszawskiej pamięci, przez dawne bale, przedwojenne kawiarnie, zapomniane kabarety i salki taneczne, gdzie czas zatrzymał się gdzieś między nadzieją a niespełnieniem. W tej nostalgicznej mozaice, spośród wszystkich aktorów na scenie, moją szczególną uwagę zwróciły kreacje trzech artystów: Artura Chamskiego, Basi Kurdej-Szatan i Kacpra Kuszewskiego.

Artur Chamski w swoich podwójnych rolach (żeńskiej i męskiej) jest jak ostatni tancerz na parkiecie zamkniętego od lat dancingu. Wnosi na scenę postaci tak delikatne, jakby były utkane z mgły wspomnień o dawnych snach. Jego głos — pełen ciepłej chropowatości i subtelnej zadumy — staje się zwierciadłem minionej epoki. Każda fraza, każdy gest jest przemyślany, wciągający, przywołujący na myśl klimat starych piosenek z patefonu. W oczach Artura Chamskiego tli się cień dawnego kabaretu, a zarazem współczesnego człowieka, który szuka w przeszłości sensu dzisiejszego zagubienia. Jego dusza, ale też aparycja, doskonale pasuje do czarno-białej Warszawy, jakby był żywcem wycięty z rodzinnego albumu. Z kolei Basia Kurdej-Szatan stworzyła postać z pogranicza jawy i snu. W jej bohaterce odnajdujemy ducha dawnych warszawianek — kobiet niezłomnych, choć pełnych kruchości, śmiejących się z wojny i płaczących po miłości. Jest jak piosenka śpiewana szeptem o północy na pustym moście. Jej głos — liryczny, lekko rozedrgany — wprowadza na scenę miękkość i kobiecą delikatność, ale pod tą zasłoną kryje się siła, której nie sposób nie dostrzec. Basia Kurdej-Szatan porusza się w tej roli z niezwykłą lekkością — jakby nie grała, lecz sama była wspomnieniem zamkniętym w słowie „karnawał”. I wreszcie Kacper Kuszewski — rola zupełnie inna, lekko ironiczna, pełna dystansu, finezyjna jak koronkowy szal wyciągnięty z szuflady po babci. Kacper Kuszewski ma w sobie coś z dawnych konferansjerów warszawskich kabaretów — łączy zabawę z gorzką refleksją, śmiech z cieniem smutku. Jego postać, choć wydaje się być lekka i swobodna, nosi w sobie ciężar świadomości, że wszystko — nawet najpiękniejszy karnawał — kiedyś się kończy. Kuszewski gra tym kontrastem perfekcyjnie, dając widzowi momenty oddechu i śmiechu, ale też zadumy nad ulotnością chwil.

Całość spektaklu spina misternie dobrana muzyka — przedwojenne melodie, nuty znane z opowieści dziadków, a jednak brzmiące świeżo, jakby ktoś dopisał do nich nowy refren. Scenografia — stylizowana, nieprzeładowana — współgra z klimatem zadumy i tęsknoty. Reżyser pozostawił przestrzeń na niedopowiedzenia, na ciszę, która mówi więcej niż tysiąc słów.

„Karnawał Warszawski” nie jest przedstawieniem, po którym wychodzi się z sali z szerokim uśmiechem. To raczej spektakl, po którym człowiek chce jeszcze przez chwilę zostać w ciemnościach widowni, zasłuchać się w ciszy po ostatniej piosence, zamknąć oczy i przenieść się do Warszawy sprzed lat — miasta marzeń, rozstań, pocałunków i pożegnań.

To także opowieść o nas samych — o współczesnych ludziach, którzy, choć żyją w biegu, wciąż potrzebują chwil zatrzymania, refleksji i wzruszenia. Ostatni taniec na pustym parkiecie, ostatnia nuta starej piosenki, uśmiech z fotografii sprzed lat. Ten karnawał trwa w sercach widzów długo po wybrzmieniu ostatniego dźwięku.

Joanna Sieg-Ulanowicz
(joanna.sieg-ulanowicz@dlalejdis.pl)

„Karnawał Warszawski”, Teatr Komedia w Warszawie, 2025.

Fot. Marta Ankiersztejn




Społeczność

Newsletter

Reklama

 
W tej witrynie stosujemy pliki cookies. Standardowe ustawienia przeglądarki internetowej zezwalają na zapisywanie ich na urządzeniu końcowym Użytkownika. Kontynuowanie przeglądania serwisu bez zmiany ustawień traktujemy jako zgodę na użycie plików cookies. Więcej w Polityce Cookies. Ukryj komunikat