„Kraina marzeń” – recenzja

Recenzja książki „Kraina marzeń”.
„W świecie, w którym nic nie jest skończone, dokonanie czegoś może być źródłem satysfakcji.” Tym razem jednak mistrz romantycznych historii może nie usatysfakcjonować wielbicieli swojej prozy.

Po debiucie literackim Nicholasa Sparksa w 1996 r. z tytułem „Pamiętnik”, który przyniósł mu sławę, zapewniając sukces i gwarantując wysokie nakłady, pokochali go czytelnicy na całym świecie. Jego kolejne powieści również stawały się bestsellerami. Dwadzieścia sześć lat później na rynku wydawniczym pojawia się „Kraina marzeń”, która zamiast tkliwą historią miłosną doprowadzać do łez, monotonnością fabuły i trywialną kreacją bohaterów wywołuje znużenie i… rozczarowanie.

Na historię składają się dwie nałożone na siebie części dotyczące losów dwóch postaci, pozornie niepowiązanych, ale autor ostatecznie umiejętnie splótł ich bieg, z tym że te ostatnie kilkadziesiąt stron to tak naprawdę jedyne warte uwagi fragmenty książki, kiedy to następuje niespodziewany zwrot akcji, a ona sama nabiera dynamizmu. Sparks chciał wpisać się w realia współczesności i panujące trendy, osadzając powieść w czasach po pandemii koronawirusa i przypisując kilku bohaterkom popularność osiągniętą dzięki działalności poprzez aplikację TikTok. Pomysł wcale nie jest najgorszy, zawiódł raczej sposób jego realizacji. Jednym z głównych bohaterów jest Colby, bodajże 25-letni farmer, który przyjeżdża na Florydę odpocząć od swojej rolniczej codzienności, a wieczorami gra na gitarze w lokalnym klubie. Któregoś razu na plaży spotyka młodą wokalistkę i choć ostatecznie spędzają razem zaledwie kilka dni, ogarnia go pewność, że nikogo już nigdy tak nie pokocha. Kobieta natomiast jest ukazana jako początkująca influencerka, która momentami zdaje się wręcz nie grzeszyć zbytnio inteligencją, chociażby przejawiając tendencję do zadawania raczej niezbyt przemyślanych pytań. Obie postaci w ogólnej ocenie nie zyskują sympatii. Sam wątek jest jakiś taki „nijaki”, pozbawiony autentyczności, a wyidealizowana wizja miłości, która w sumie nie powinna być nawet nazywana miłością, a co najwyżej zauroczeniem – przerysowana. Równolegle do zdarzeń toczy się część historii poświęcona Beverly, nieco bardziej dopracowana, a przede wszystkim intrygująca. Kobieta wraz z synem ucieka od niezrównoważonego emocjonalnie męża znęcającego się nad swoją rodziną psychicznie i fizycznie. Ciągle towarzyszy jej lęk, że gdzieś za zakrętem zobaczy czarnego SUV-a należącego do ludzi pracujących dla jej męża i straci swoje dziecko na zawsze.

Lektura mija szybko dzięki prostocie zastosowanego języka, nieskomplikowanym opisom przestrzeni i przeżyć wewnętrznych oraz banalności dialogów, które czasami aż straszą swoją infantylnością. Niewykluczone, że w trakcie tłumaczenia mogła też wdać się pomyłka, gdyż w przeciągu kilku wersów tekstu paczka płatków Cheerios nagle zamienia się w Cheetos. Mimo wszystko pozycja się obroni, figurując pod nazwiskiem mistrza romansu. Mając w miarę ustabilizowaną sytuację na rynku wydawniczym i zrzeszone sobie grono wiernych czytelników, większy czy mniejszy gniot nie musi odbić się negatywnym echem. Gdyby był to debiutancki tytuł, efekt mógłby być różny… Dlatego „Kraina marzeń” na pewno nie jest tą książką, po którą warto sięgnąć jako pierwszą, dopiero zaczynając swoją przygodę z twórczością Nicholasa Sparksa. Tak ku przestrodze, żeby się po prostu nie rozczarować.

Daria Korzep
(daria.korzep@dlalejdis.pl)

Nicholas Sparks, „Kraina marzeń”, Warszawa, Wydawnictwo Albatros, 2022




Społeczność

Newsletter

Reklama



 
W tej witrynie stosujemy pliki cookies. Standardowe ustawienia przeglądarki internetowej zezwalają na zapisywanie ich na urządzeniu końcowym Użytkownika. Kontynuowanie przeglądania serwisu bez zmiany ustawień traktujemy jako zgodę na użycie plików cookies. Więcej w Polityce Cookies. Ukryj komunikat