„W mojej rodzinie każdy kogoś zabił” – recenzja

Recenzja książki „W mojej rodzinie każdy kogoś zabił”.
„Kiedyś zrozumiesz, że rodzina to nie ludzie, w których żyłach płynie ta sama krew co w twoich, ale ci, dla których byłbyś gotów ją przelać.”

Śledzenie nowinek ze świata zagranicznych filmów i seriali ma swoją ukrytą zaletę. Dzięki niemu można ze znacznym wyprzedzeniem dowiedzieć się, która książka ze sprzedanymi prawami do ekranizacji prędzej czy później powinna doczekać się polskiego tłumaczenia. Prawie dwa i pół roku temu, czyli jeszcze przed australijską premierą „Everyone In My Family Has Killed Someone” Benjamina Stevensona natknęłam się na artykuł o tym, że HBO ma w planach oparty na niej miniserial.

Już sam tytuł mnie zaintrygował, bo jak to możliwe, że każdy członek rodziny ma coś na sumieniu? Czy są członkami mafii, płatnymi zabójcami, psychopatami skrywającymi swą prawdziwą naturę, czy też, jak określał siebie Robert Durst, „seryjnymi pechowcami”? Blurb z newsa był znacznie bardziej spoilerowy niż ten, jaki znajdziemy w zapowiedziach i na okładce „W mojej rodzinie każdy kogoś zabił”, dlatego też w mojej recenzji pozostanę przy tym drugim. Brzmi on następująco: rodzina Cunninghamów postanawia nadrobić stracony czas, spędzając razem weekend w kurorcie narciarskim (proszę wybaczyć moją ignorancję, ale nawet po skończeniu lektury nie mogę przywyknąć do wizji zasp śniegu w Australii). Czy jednak kilka wspólnych dni w przypadku osób z tak mroczną przeszłością może upłynąć w spokojnej atmosferze?

Oczywiście, że nie, w końcu mamy do czynienia z kryminałem. Aby jednak nie było za nudno, autor ubarwia historię wieloma retrospekcjami, dygresjami, elementami obyczajowymi i swoim rozbrajającym poczuciem humoru – „(…) mówiłem prosto przed siebie, kierując moje przeprosiny w stronę milczącego szczytu. To jedyny sposób, w jaki faceci potrafią okazać skruchę: udając, że stoją przy pisuarze.”. Na dokładkę nasz narrator i główny bohater Ernest/Ern/Ernie gra z nami w otwarte karty. Już w prologu dostajemy informacje, na których stronach ktoś ginie, kiedy akcja przyspiesza i że w książce nie znajdziemy żadnej sceny erotycznej (ja się ucieszyłam, scenarzyści HBO pewnie musieli wziąć coś na uspokojenie). Później również nie omieszka wyprzedzać pewnych faktów, mówiąc dokładnie tyle, aby przykuć uwagę, ale również zostawić coś niedopowiedzianym. Czemu inni protagoniści/pisarze nie są tacy szczerzy? Takie podejście powinno stać się normą, choć zapewne dodało trochę pracy tłumaczce.

Podążając za jego przykładem, nie będę wprowadzać w błąd. Powieść jest zarówno mroczna, zabawna, jak i dająca do myślenia. Bywają momenty, w których czytelnik potrzebuje uporządkować fakty i czasem otrzymuje ze strony Benjanina Stevensona pomoc, a czasem zostaje wkręcony w jeszcze większą spiralę szaleństwa, bo całość składa się z naprawdę wielu elementów układanki. Porównując z innymi książkami z dreszczykiem, tę czytałam wolno, ale prawdę mówiąc, wydawało mi się, że strony lecą szybciej niż to miało miejsce, tak więc tym razem pozostawię ten fakt bez wpływu na ocenę.

Podsumowując, wbrew tytułowi „W mojej rodzinie każdy kogoś zabił” tchnęło życie w coraz bardziej przesiąknięty schematami gatunek kryminału, równocześnie się ich trzymając, jak i otwarcie wyśmiewając. Dzięki temu trafi zarówno do fanów tradycyjnych historii, jak i tych, którzy, szczególnie teraz w sezonie wakacyjnym, szukać będą czegoś lżejszego i puszczającego oko do czytelnika.

Izabela Fidut
(izabela.fidut@dlalejdis.pl)

Benjamin Stevenson, „W mojej rodzinie każdy kogoś zabił”, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa, 2024r.




Społeczność

Newsletter

Reklama

 
W tej witrynie stosujemy pliki cookies. Standardowe ustawienia przeglądarki internetowej zezwalają na zapisywanie ich na urządzeniu końcowym Użytkownika. Kontynuowanie przeglądania serwisu bez zmiany ustawień traktujemy jako zgodę na użycie plików cookies. Więcej w Polityce Cookies. Ukryj komunikat