Są takie książki, które nie tylko się czyta – ale które się przeżywa. Nie w sposób prosty, przyjemny, lecz głęboki, bolesny, namiętny. „Wichrowe Wzgórza” Emily Brontë należą do tego rodzaju literatury, która nie szuka sympatii, lecz prawdy – tej brutalnej, nieoszlifowanej, pełnej sprzeczności. To nie jest romans w tradycyjnym sensie. To poemat o uczuciu, które stało się przekleństwem, o namiętności silniejszej niż śmierć, o naturze człowieka, w której anioł śpi tuż obok demona.
Heathcliff i Katarzyna – tych dwoje to nie para, lecz żywioł. Ona – dzika, kapryśna, rozdarta między światem konwenansu a pierwotnym pragnieniem wolności. On – namiętny, milczący, obcy. Ich relacja jest jak burza nad wrzosowiskami Yorkshire: piękna, niebezpieczna i nieunikniona. Brontë nie tworzy tu historii o romantycznym uczuciu, które przynosi ukojenie. Miłość Katarzyny i Heathcliffa to ogień, który nie ogrzewa, lecz spala. To namiętność, która nie prowadzi do szczęścia, lecz do zatraty. Gdy Katarzyna mówi: „Nasze dusze są z tej samej materii”, czytelnik rozumie, że ich związek wykracza poza ciało, poza moralność, nawet poza czas. To uczucie, które staje się fatum – siłą zdolną przetrwać śmierć, ale też unicestwić wszystko, co żyje.
I właśnie w tym tkwi potęga powieści Brontë – w pokazaniu ciemnej strony miłości, tej, która nie zna granic, która przekształca się w obsesję, zemstę, szaleństwo.
Heathcliff, jedno z najbardziej tajemniczych stworzeń literatury światowej, to postać, która burzy wszelkie schematy. Nie sposób go jednoznacznie potępić, ale też nie można go pokochać bez lęku. Jest uosobieniem cierpienia, które zamieniło się w nienawiść. To chłopiec odrzucony, upokarzany, pozbawiony korzeni, który z czasem staje się mężczyzną o sercu twardym jak kamień. A jednak jego okrucieństwo nie jest puste – rodzi się z bólu, z miłości, której nie potrafił wyrazić inaczej niż poprzez destrukcję. Heathcliff niszczy wszystko wokół, bo sam został zniszczony przez świat. Brontë nie moralizuje. Pokazuje, że człowiek, gdy pozbawi się miłości i przebaczenia, może stać się czymś więcej niż potworem – może stać się niewolnikiem własnego serca.
Katarzyna Earnshaw to kobieta pęknięta na pół – rozdarta między Wichrowymi Wzgórzami, symbolem dzikości, a Drozdowym Gniazdem, domem rozsądku i konwenansu. Gdy wybiera małżeństwo z Lintonem, zdradza samą siebie. Staje się kimś, kto umiera nie dlatego, że ciało odmawia posłuszeństwa, lecz dlatego, że dusza nie znosi kompromisu.
Brontë maluje ją jak istotę natury – żyjącą w rytmie wiatru, deszczu i trawy. Katarzyna to kobieta, której namiętność nie mieści się w żadnych ramach, której pragnienia są zbyt dzikie, by mogły być „społecznie akceptowalne”. I właśnie w tym tkwi jej tragizm.
Nie można mówić o „Wichrowych Wzgórzach” bez wspomnienia o samych wrzosowiskach. To coś więcej niż tło. To żywy, oddychający organizm, który współgra z emocjami bohaterów. Kiedy wiatr szarpie trawę, czytelnik czuje gniew Heathcliffa. Kiedy mgła przykrywa ziemię, czuć chłód odrzucenia Katarzyny.
Emily Brontë – samotna, introwertyczna, niemal nieznana za życia – miała niezwykły dar widzenia świata jako odbicia ludzkiej duszy. Jej wrzosowiska to symbol pierwotności, natury nieujarzmionej, wolności i przekleństwa zarazem. W tych opisach jest coś hipnotycznego: „Zimny wiatr smagał twarze, a niebo płonęło purpurą nad rozległymi równinami wrzosu”.
To proza, która pachnie ziemią, dźwięczy wiatrem, pulsuje samotnością.
Brontë pisze językiem, który nie szuka upiększeń, lecz prawdy emocji. Jej zdania są jak rany – proste, surowe, ale głębokie. W tej surowości kryje się poezja. Każdy dialog, każda scena zdaje się nieść echo niewypowiedzianych uczuć, a pod spokojną powierzchnią narracji tli się wulkan emocji. To niezwykłe, że autorka, żyjąc w świecie, który wymagał od kobiet cichości i podporządkowania, stworzyła powieść tak dziką, niepokorną i bezwstydnie szczerą.
„Wichrowe Wzgórza” to książka o granicach – i o ich braku. Brontë pyta, jak daleko może sięgnąć człowiek w imię miłości. Czy uczucie, które niszczy, wciąż jest miłością? Czy można przebaczyć komuś, kto nigdy nie prosi o przebaczenie? To historia o tym, że miłość może być zarówno błogosławieństwem, jak i klątwą; że może ocalać, ale też zabijać. W świecie Brontë człowiek jest nieustannie rozpięty między niebem a ziemią, między czułością a szałem, między modlitwą a krzykiem.
„Wichrowe Wzgórza” to nie jest książka, którą się po prostu „lubi”. To powieść, która zostawia ślad – jak ścieżka na wrzosowisku, której nie zmyje żadna ulewa. Wraca się do niej nie po to, by znów poznać fabułę, lecz by przypomnieć sobie smak emocji, jakie tylko raz w życiu potrafi wywołać literatura. Brontë udowadnia, że piękno nie zawsze jest łagodne, a miłość nie zawsze prowadzi do dobra. Czasem piękno ma twarz burzy, a miłość – cień szaleństwa. Tę książkę się po prostu czuje. Ona zostawia ślad w duszy jak dłoń odbita w niezaschniętym jeszcze betonie. Na zawsze. Na tym właśnie polega potęga klasyki, tak zakrzyczanej w dzisiejszym świecie powiastkami o seksie, morderstwach i niczym.
Anna Stasiuk
Emily Brontë, „Wichrowe Wzgórza”, Wydawnictwo MG, Warszawa, 2025.