„Władca much” – recenzja

Recenzja książki „Władca much”.
Nowe wydanie kontrowersyjnej powieści laureata Nagrody Nobla, Williama Goldinga, która należy do najważniejszych dzieł XX wieku.

Bezludna wyspa i grupa chłopców cudem ocalałych z katastrofy lotniczej. Czy fani opowieści o Robinsonie Crusoe, zmaganiach z naturą i życiem w dziczy poczuli się zachęceni? Czas więc na małe sprostowanie: to nie jest historia o budowaniu szałasu i poprawianiu swoich warunków bytowych na nieznanej ziemi. To opowieść o psychologicznych mechanizmach rządzących grupą, próbie sił i przemocy. W tym przypadku nie mamy do czynienia z dorosłym bohaterem, lecz z dziećmi, których niewinność staje pod znakiem zapytania.

Powieść nosi znamiona społecznego eksperymentu. Golding zadaje pytanie: co by było, gdyby pozbawić ludzi dotychczasowej rzeczywistości i obowiązujących w niej zasad? Co by było, gdyby odebrać je dzieciom? Czy będą w stanie stworzyć nowe społeczeństwo i wyjść cało z opresji? Autor nie podaje optymistycznych odpowiedzi. Początkowo wydaje się, że wszystkim rozbitkom zależy, by wydostać się z wyspy. Z czasem jednak formuje się grupa, którym zabawa w dzikich nazbyt przypada do gustu. W ten sposób sielanka na tropikalnej wyspie zamienia się w koszmar i walkę o władzę.

Historię można postrzegać także szerzej – jako komentarz Goldinga do chylącej się ku upadkowi cywilizacji, która dotąd maskowała prawdziwą naturę człowieka – bezwzględną i okrutną. To nietzscheańskie nastawienie do kondycji ludzkiej moralności wynika zapewne z faktu, że autor był świadkiem niechlubnych wydarzeń XX wieku. Wszystko to, co w powieści powiązać można z ładem, rozsądkiem, rozumem i praworządnością zostaje zniszczone przez siłę opierającą się na przemocy, manipulacji, ucisku i ślepym posłuszeństwie. Dziecięce plemię, podejmując wybory, kieruje się najniższymi instynktami. Trzeźwe myślenie ustępuje miejsca dobrej zabawie i wierze w czcze obietnice, co nie ma prawa skończyć się dobrze.

Wyspa, którą opisuje Golding w niczym nie przypomina raju, który zwykle wyobrażamy sobie, czytając o tropikalnych, bezludnych ziemiach. Mimo że ląd obfituje w owoce i piękne krajobrazy, od samego niemal początku odczuwamy trudny do uzasadnienia niepokój i niebezpieczeństwo, które czyha na bohaterów. Intuicyjnie wiemy, że znaleźli się w pułapce. Ta ponura wizja nie opuści nas do końca, a w miarę rozwoju fabuły będzie coraz bardziej makabryczna.

„Władca much” przygnębia i skłania do refleksji nad źródłem zła w człowieku. Czy to kultura i umowa społeczna trzymają ciemną stronę ludzkiej natury w ryzach? To pytanie zadał sobie i czytelnikom Golding ponad pół wieku temu. Co odpowiedzielibyśmy na nie dziś?

Paulina Kryca
(paulina.kryca@dlalejdis.pl)

William Golding, „Władca much”, Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 2020.




Społeczność

Newsletter

Reklama



 
W tej witrynie stosujemy pliki cookies. Standardowe ustawienia przeglądarki internetowej zezwalają na zapisywanie ich na urządzeniu końcowym Użytkownika. Kontynuowanie przeglądania serwisu bez zmiany ustawień traktujemy jako zgodę na użycie plików cookies. Więcej w Polityce Cookies. Ukryj komunikat