„Echo” – recenzja

Recenzja książki „Echo”.
„Martwe morze stoi wokół nas i nadziei brak na wiatr”

„Echo” od samego początku wydało mi się powieścią nieoczywistą, nieco straszną. Powieścią, która dotyka czegoś, co nie jest do końca wyjaśnione; co tkwi gdzieś głęboko w każdym z nas; czegoś nieludzkiego, nieco demonicznego. Sam pisarz – Thomas Olde Heuvelt – jest dla mnie nowością, bo nie miałam okazji do tej pory przeczytać nic spod jego pióra, ale wielokrotnie porównywany jest m.in. do Stephena Kinga – autora, którego niezwykle lubię i cenię; który pisze powieści mroczne z całą plejadą bohaterów z pogranicza światów, ale który miejscami potrafi tak pisać, że… krople walerianowe, melatonina czy melisa stają się zbędne.

Teraz, po skończonej już lekturze, mogę westchnąć i z żalem stwierdzić, że jedyne, co autorzy mogą mieć wspólnego, to umiejętność wybitnego zanudzania czytelnika, bo jeśli chodzi o styl pisania, budowanie napięcia, prowadzenie akcji to pisarstwo tych panów nie ma żadnych punktów wspólnych. „Echo” sprawiło, że bardzo szybko zasypiałam, ilekroć wzięłam je do rąk. Książka jest – w moim mniemaniu – przegadana. Ba! Potwornie przegadana. Jakakolwiek akcja tonie w morzu opisów, przekombinowanych metafor i porównań. Dialogi, o ile się pojawiają, są drętwe, a sami bohaterowie giną gdzieś w swoich emocjonalnych rozterkach.

O czym  w ogóle jest ta powieść? Ciężko tak naprawdę powiedzieć. Fabuła nie jest zbyt skomplikowana ani rozbudowana. Otóż poznajemy Nicka i Sama, którzy są kochającą się parą. No tak, przecież mamy XXI w., więc wątki LGBTAGDRTV+ są bardzo mile widziane, ale mniejsza z tym; da się przymknąć na to oko. Akcja rozpoczyna się od tego, że Nick w ciężkim stanie trafia do szpitala. Mężczyzna cudem przeżył niebezpieczną wyprawę w Alpy, jednak ta pozostawiła na nim ślad – oszpeciła go na zawsze. Gdy jego partner spotyka go w szpitalu, czuje, że Nickiem się coś dzieje; że nie jest tym samym człowiekiem, co kiedyś. Okazuje się, że zdarzenie w górach nie było przypadkowe, czemu Nick daje upust w swoich dziennikach, a osoby mające z nim styczność popełniają samobójstwa. Mimo wszystko Sam postanawia zostać ze swoim ukochanym i rozwikłać zagadkę tajemniczej góry Maudit.

Właściwie w kilku powyższych zdaniach opowiedziałam fabułę powieści, która rozwleczona została na, bagatela, 600 stronach, z których niemalże połowa opisuje samą wyprawę w góry. Sam moment upadku kasku jednego z bohaterów w przepaść zajmuje półtorej strony. Żeby nie było – doceniam kunszt autora, piękny język, środki stylistystyczne którymi operuje – jednak wolałabym, aby autor nieco bardziej przyjrzał się Odzie II. 10 Horacego mówiącej o zasadzie złotego środka („Kto złoty sobie upodobał umiar…”) i posłuchał rad kolegi ze starożytności. Być może wtedy wiedziałby, że co za dużo to niezdrowo i nawet w opisach – pełniących wszakże zawsze ważną rolę – trzeba zachować jakiś umiar. Uważam, że odchudzenie tej powieści o jakieś 200 stron zadziałałoby tylko na jej korzyść.

Drugą wadą powieści jest jej… groteskowość. Tak, chyba to odpowiednie słowo. Zamysłem autora było zapewne zbudowanie atmosfery grozy, co również się nie udało. Tajemnicza góra, która jest materializacją zła to doskonały pomysł, nie przeczę. Jednak wylatujące z twarzy ptaki, ziemia wydostająca się z ran zamiast krwi, dziwnie zachowujący się ludzie to takie elementy horrorów trochę z ubiegłego wieku, trącące nieco Hitchockiem i jego „Ptakami”, które dziś już raczej nikogo nie wystraszą, a wręcz wywołają lekki uśmiech.

No i wreszcie – sami bohaterowie. Mdli i nijacy, współcześni Apollini bez lir i wieńców laurowych. Niemalże cały czas deklarują sobie dozgonną miłość i wierność, chociaż z tekstu nie da rady tego wywnioskować, a wręcz przeciwnie. Czytając, miałam wrażenie, że ich miłość, to w sumie nie miłość, a fascynacja drugim człowiekiem, jego idealnym ciałem. Ileż razy Sam podkreślał jak Nick ma wspaniale wyrzeźbione mięśnie klaty, nie zliczę. Skończyłam liczyć na sześciu razach.

Po skończonej lekturze czuję po prostu niesmak. Irytowało mnie w niej tak naprawdę wszystko i nie wiem, jakim cudem, dobrnęłam do końca. Po pierwszych 200 stronach miałam nadzieję, że akcja się rozkręci, a jak magiczny próg minął, szkoda mi było pozostawić tę powieść niedoczytaną. Niekończące się opisy, powtarzające się bez ustanku frazy i przypominanie (głupiemu przecież) czytelnikowi, po kilkanaście razy, że ramiona Nicka są muskularne, że Augustin miał kurtkę z goretexu , a bohater zrobił węzeł Prusika było ponad moje siły. Książka potwornie mnie wymęczyła, przeczytałam ją do końca tak naprawdę siłą woli. Jeżeli chcecie dowiedzieć się, czy jesteście cierpliwi, lektura „Echa” okaże się z pewnością doskonałym sprawdzianem.

Podsumowując, dodam, że „Echo” wpisuje się w refren piosenki wylansowanej niegdyś przez Budkę Suflera. Jest jak martwe morze, które cały czas stoi, a im dalej się w nią zagłębiamy, tym nadzieja na wiatr, chociażby ten z gór, który w jakiś sposób rozdmucha całą akcję, jest coraz mniejsza.

Anna Stasiuk
(anna.stasiuk@dlalejdis.pl)

Thomas Olde Heuvelt, „Echo”, Albatros, Warszawa, 2022.




Społeczność

Newsletter

Reklama



 
W tej witrynie stosujemy pliki cookies. Standardowe ustawienia przeglądarki internetowej zezwalają na zapisywanie ich na urządzeniu końcowym Użytkownika. Kontynuowanie przeglądania serwisu bez zmiany ustawień traktujemy jako zgodę na użycie plików cookies. Więcej w Polityce Cookies. Ukryj komunikat