Intrygujący opis fabuły, świetnie wybrana i dobrana do treści okładka – przygotowana przez Michała Duławę – oraz fakt, iż dawno nie czytałam horroru, a bardzo ten gatunek lubię, skłoniły mnie do sięgnięcia po „Krzyk ciszy”, debiutancką powieść Piotra Łatacza. Początkowo byłam więcej niż zadowolona. Trafiwszy na niezły styl pisania i fabułę wciągającą od pierwszych kartek, poczułam się oczarowana i pełna nadziei, że faktycznie mam w rękach dobry horror. Nawet drobne błędy językowe, których ostatecznie pojawiło się w treści całkiem sporo – i których obecność zawsze wprawia mnie w konsternację, rodząc pytanie, za co osoba odpowiedzialna za korektę (tu: Bogusława Brzezińska) wzięła pieniądze lub dlaczego zatrudniono do korekty osobę, która ma trudności z wyłapaniem błędów – nie skłoniły mnie do zmiany zdania.
Niestety mój entuzjazm zaczął przygasać mniej więcej w połowie książki. Po pierwsze włączenie do fabuły Michaliny dużo odebrało historii. Franek, główny bohater, zajął się romansowaniem, niwecząc moją nadzieję na rozwój wątku paranormalnego. Tak oto horror z ogromnym potencjałem skręcił w stronę utworu niewiadomego gatunku, może horroru dla nastolatków, na dodatek budżetowego. Po drugie okazało się, że autor nie do końca opanował umiejętność dobierania proporcji wątków. Nagle zaserwował rozdziały retrospekcyjne, które nie były zbyt interesujące, a już na pewno nie były konieczne w takiej długości. Po trzecie wszystkie najlepsze motywy pozostały nierozwinięte. I wreszcie po czwarte zakończenie okazało się maksymalnie rozczarowujące, byle jakie.
Gdyby „Krzyk ciszy” uciąć mniej więcej w połowie – tuż przed dwunastym rozdziałem, czyli zanim pojawiły się przydługie retrospekcje i wątek romansu z Michaliną, który wyparł fabułę horroru, przez co Franek przestał angażować się w cokolwiek związanego z niewytłumaczalną sytuacją, w której się znalazł, a także pojawiła się kuriozalnie rozwinięta postać zjawy – byłoby idealnie. Drugą część należałoby wyrzucić do śmietnika i udawać, że nigdy nie powstała, a zamiast niej dokończyć horror. Wtedy powieść mogłaby być rewelacyjna. Gdyby Frankowi rozwalił się telefon i mężczyzna nie mógł dłużej pisać z koleżanką, może wreszcie zająłby się faktem, że widzi duchy, co nie jest normalne. Z pierwszej części książki można byłoby poprowadzić tyle fantastycznych wątków… ech!
Ostatecznie w „Krzyku ciszy” mogę pochwalić pierwszą połowę powieści, okładkę oraz użycie zwrotu „amator kwaśnych jabłek”, który jest synonimem „dziwaka”. Nie znałam tego określenia, a jest wprost wspaniałe. Cała reszta to bubel.
Olga Kublik
(olga.kublik@dlalejdis.pl)
Piotr Łatacz, „Krzyk ciszy”, Novae Res, Gdynia, 2025.