„Narzeczona z powstania” – recenzja

Recenzja książki „Narzeczona z powstania”.
Powieść, którą napisało samo serce… I życie.

Uwielbiam powieści z wojną w tle. Zawsze, ilekroć sięgam po taki właśnie gatunek, bardzo ciekawa jestem losów postaci; tego, jak dane osoby przeżywały ten czas; w jaki sposób wojna odcisnęła na nich swoje piętno. „Narzeczona z powstania” to powieść napisana przez życie, albowiem autorka odwzorowała w niej życie swojej babci Marii z dokumentów i materiałów, które leżały w jej szufladzie. Z drugiej strony powieść ta dotyka intymnego, skrywanego przez ludzi świata; wręcz bije z niej czułość, staranność doboru odpowiednich środków językowych, miłość. Ciężko nie odnieść wrażenia, że autorka włożyła w pracę nad powieścią całe swoje serce.

Jest upalny czerwiec 1938 roku. Poznajemy wtedy młodziutką Marię – dziewczynę pełną życia, energii, która – jak każda nastolatka – ma mnóstwo planów i marzeń na przyszłość. Pragnie czerpać z życia garściami, poznawać je, brać z niego jak najwięcej. Uczy się wymarzonego dziewiarstwa i poznaje swoją pierwszą miłość. Niestety – jak śpiewała kiedyś Anna Jantar, że „nic nie może przecież wiecznie trwać” – ułożone życie kobiety rozsypuje się jak domek z kart, a plany zakochanych przerywa wybuch wojny. Ból rozstania, nowa rzeczywistość wypełniona niepewnością i lękiem nie pozbawiła jednak Marii nadziei na to, że ona i Rudolf jeszcze kiedyś się spotkają.

Gdy po kilku latach długiej rozłąki zakochani odnajdują się, wprost nie mogą uwierzyć w swoje szczęście; w to, że w świecie wypełnionym łzami, śmiercią i złem dostali tak piękny podarunek od losu. Zakochani postanawiają nadrobić stracony czas, jednak znów spada na nich cios – wybucha Powstanie Warszawskie. Młodzi są jednak zdeterminowani, aby w ogniu kolejnych walk ocalić chociażby miłość, więc otoczeni przez nazistów, w środku akcji biorą ślub. Niestety, zostają po raz kolejny rozdzieleni…

Początek nie należał do najłatwiejszych. Czułam się jak wędrowiec, który już na starcie trafił w grząskie błoto, z którego nie może się wydostać. Momentami miałam wrażenie, że akcja po prostu stoi; że za dużo w niej egzaltacji, rozmyślań, nieistotnych szczegółów. Jednak po przebrnięciu tych kilku pierwszych rozdziałów, dostajemy zapierającą dech w piersiach, cudowną i emocjonującą historię, wywołującą istną, emocjonalną burzę. Dominuje oczywiście wściekłość i żal, bo jak nie żałować ofiar, które padły ofiarami wroga? Jak, nawet po tylu latach, nie płakać za istnieniami, które przeżyły piekło i w jego otchłani zginęły? Nie wolno nam, kolejnym pokoleniom, o tym zapomnieć i ta powieść, niczym wyrzut sumienia, nam o tym przypomina.

„Narzeczona z powstania” to książka, którą koniecznie trzeba przeczytać. Pokazuje nam oblicze tej najstraszniejszej w dziejach świata wojny, która niczym przyczajony tygrys gotów do ataku, czaiła się w każdym przedsionku, obejściu, rogu; która była wciąż nienasycona ofiar i przelanej krwi. Jednak w tym pejzażu zgliszczy i zniszczeń, wszechobecnej śmierci gdzieś tam na firmamencie pojawiały się te jasne punkty, rozbłyskujące niczym gwiazdy. Jasne punkty, którymi właśnie byli tacy ludzie jak Marysia i Rudolf, którzy wciąż wierzyli, mieli nadzieję, walczyli i kochali. Wbrew wszystkiemu. A ta poruszająca powieść jest tego pięknym świadectwem. Polecam z całego serca!

Anna Stasiuk
(anna.stasiuk@dlalejdis.pl)

Magdalena Knedler, „Narzeczona z powstania”, Mando, 2022.




Społeczność

Newsletter

Reklama



 
W tej witrynie stosujemy pliki cookies. Standardowe ustawienia przeglądarki internetowej zezwalają na zapisywanie ich na urządzeniu końcowym Użytkownika. Kontynuowanie przeglądania serwisu bez zmiany ustawień traktujemy jako zgodę na użycie plików cookies. Więcej w Polityce Cookies. Ukryj komunikat