Ta powieść nie tylko porusza, ale zostaje w duszy czytelnika długo po ostatniej stronie – jak echo wspomnień, które nie chce zamilknąć. „Wiatr zna moje imię” to przede wszystkim opowieść o dzieciach – tych, które zostały porzucone, uratowane, rozdzielone z rodzinami, zagubione w wielkiej historii. Ale też o dorosłych, którzy te dzieci próbują ochronić, zrozumieć, przytulić do serca, mimo że często sami są pełni ran i niespełnień.
W książce splatają się dwa wątki – historia Samuela Adlera, żydowskiego chłopca uciekającego z Austrii przed grozą nazizmu, który zostaje wysłany przez matkę do Anglii w ramach Kindertransportu, oraz dramatyczne losy małej Anity Díaz i jej niewidomej matki, uciekających z Salwadoru do Stanów Zjednoczonych w XXI wieku. Dzieli ich czas i przestrzeń, łączy wszystko inne: strach, rozstanie, wykorzenienie, milczenie, które dzieci przyjmują jak ciało obce, choć ono z czasem staje się ich częścią.
Allende pisze subtelnie, z czułością. Nie szarżuje z dramatyzmem, bo nie musi. Wystarczy prosty opis dłoni matki, która wypuszcza dłoń dziecka. Albo spojrzenie małej dziewczynki, która nie może zrozumieć, dlaczego musi spać sama, dlaczego mama nie wraca. Ten ból wisi w powietrzu, osiada na kartkach książki jak pył z ruin.
Samuel Adler, którego poznajemy jako starego mężczyznę, nosi w sobie ciężar przeszłości jak walizkę, której nigdy nie rozpakował. Jego historia jest głęboko symboliczna – pokazuje, jak trauma dzieciństwa może wtopić się w dorosłość, jak niewypowiedziane słowa mogą zbudować mur wokół serca. Samuel nie mówi o swojej matce, o pociągu, o rozstaniu. Ale jego milczenie mówi wszystko. W kontrapunkcie do niego pojawia się Anita – dziewczynka, która przestaje mówić po rozdzieleniu z matką. Wycisza się do wewnątrz, zamyka w sobie, jakby tylko cisza mogła ocalić ją przed światem.
Allende nie boi się trudnych tematów – mówi o dehumanizacji migrantów, o brutalności systemu, o pustce po utraconym dzieciństwie. Ale nie popada w pesymizm. Przeciwnie – „Wiatr zna moje imię” to książka głęboko ludzka. Pokazuje, że ból można przepracować, że nawet pęknięte serce może bić dalej, że pamięć o tych, których utraciliśmy, może być źródłem siły, nie tylko smutku. Tytułowy „wiatr” to nie tylko metafora losu, który rzuca ludźmi jak liśćmi. To także szept przeszłości, który zna nasze imię, nawet jeśli my sami próbujemy je zapomnieć. To wiatr, który niesie wspomnienia, ale też ukojenie. Wiatr, który przynosi nowe początki, jak powiew świeżego powietrza po burzy.
Styl Allende jest jak zawsze pełen empatii i wewnętrznego ciepła. Pisze prostym językiem, który trafia prosto do serca. Każde zdanie zdaje się ważyć, pulsować. Każda scena – nawet najmniejsza – służy opowieści. W tym tkwi wielkość tej autorki: nie epatuje – prowadzi nas delikatnie przez cierpienie do światła.
„Wiatr zna moje imię” to książka, którą czyta się z drżeniem – jakby trzymało się w rękach coś kruchego i prawdziwego. To powieść, która nie tylko opowiada historie – ona słucha. Dziecięcych głosów, które zamilkły. Głosów matek, które nie miały szans się pożegnać. Głosów tych, którzy zostali rozdzieleni przez granice i czas. A także naszych własnych głosów – bo każdy z nas nosi w sobie jakąś opowieść o utracie, rozstaniu, o nadziei.
To jedna z tych książek, które uczą, że w świecie pełnym przemocy, chaosu i obojętności, nadal jest miejsce na czułość. I że nawet jeśli czasem milczymy, wiatr zna przecież nasze imiona.
Anna Stasiuk
(anna.stasiuk@dlalejdis.pl)
Isabel Allende, „Wiatr zna moje imię”, Marginesy, Warszawa, 2025.