Zdecydowanie wolę Leopolda Tyrmanda w wydaniu powieściowym jak „Zły” czy zbiorze opowiadań „Gorzki smak czekolady Lucullus”. Jak sam pisał: „dziennik to psychiczne odprężenie na prywatny użytek i to musi wystarczyć”, mając z tyłu głowy pragnienie, że zostanie kiedyś opublikowany. Ustala również najbardziej pożądanych adresatów: „wolałbym za mych czytelników tych, którzy przetrwają komunizm”. I faktycznie zlepek myśli oraz codzienna dokumentacja jest męcząca w odbiorze. Wydawnictwo MG zdecydowało się na uzupełnienie pamiętnika o wersję zeszytową i maszynopisową. Zatem wydanie ponad 600 stron mogłoby być o połowę krótsze. Jest to zapewne ukłon w stronę dokumentalistów epoki, którym zależy na pełnej wiedzy, jak cenzura zmieniała tekst na przestrzeni lat. Dla zwykłego czytelnika ta wiedza nie ma aż takiego znaczenia, zwłaszcza że niektóre strony różnią się czasem jednym wyrazem lub zmianą szyku zdań. Już na samym wstępie dowiadujemy się, że Tyrmand zgodził się na pewne modyfikacje. Oznacza to, że nie możemy mieć zaufania do żadnej wersji. Dublowanie pamiętnika jest zatem zabiegiem atrakcyjnym tylko dla znawców literatury.
Największa zaleta pamiętnika to świadectwo epoki i nie można pominąć, że „Dziennik 1954” pokazuje, jak komunizm wpłynął na życie wielu ludzi. Zaczynając od braku podstawowych produktów, takich jak szczoteczka do zębów po szerokie wpływy na życie społeczne. Autor wyśmiewa również powszechny trend, zgodnie z którym krawiec poprawia koszule tak, by były zgodne z zagranicznym szykiem. Z kart pamiętnika przebija beznadziejność i nijakość codzienności. Tyrmand krytykuje komunistyczną propagandę i pieszczochów władzy, którzy piszą peany pochwalne na temat współczesności. Przebija się również tęsknota za Ameryką, a każda paczka stamtąd jest prezentem z raju.
Z kart dziennika wyłania się negatywny obraz życia kulturalnego i artystycznego. Większość osób skrytykowanych w „Dzienniku 1954” już nie żyje, niektórzy z nich nigdy nie dowiedzieli się, że ich sylwetki zostały przedstawione w tak negatywnym świetle. Osób, które zostały przedstawione pozytywnie, jest niewiele, to m.in. Zbigniew Herbert, którego Tyrmand uważał za przyjaciela. W dzienniku wszystkie chwyty są dozwolone, dlatego autor przedstawia siebie jako niezłomnego antykomunistę, który sprzeciwia się reżimowi. Jest stale bez pieniędzy, za to z wielkimi ideałami. Pomiędzy wierszami przebija się pytanie: czy pisać to, co każą, czy nie zarabiać wcale?
Nie brakuje również opisów z życia miłosnego, bohater jest w związku ze swoją 18-letnią uczennicą. Udziela jej korepetycji, poznał jej rodziców i odgrywa grę miłosną, by odmłodzić swoje życie. Czy ma poważne zamiary? Raczej nie, ma wiele kochanek. Niestety nie ma nic elektryzującego w tych historiach.
„Dziennik 1954” to gorzka widokówka z socjalistycznego państwa. Tyrmand jest rozczarowany swoim życiem i miałkością, jaką proponuje komunizm. To nie tylko złośliwość w dosłownym rozumieniu tego słowa, ale też smutna bezradność. Nie oszczędza również swoich przyjaciół, do tego jawnie krytykuje swoich kolegów po fachu. Nie oszczędza Andrzejewskiego i Iwaszkiewicza. Całość sprawia, że dziennik czyta się dość mozolnie, z każdą stroną podejmując wysiłek, by nie odłożyć go na półkę. „Dziennik 1954” był sposobem autora na ucieczkę od rzeczywistości. Jest on dokumentem epoki i to trzeba docenić. Będę wracać do Tyrmanda, autora prozy, który ukrywa się za maską narratora. Pamiętnik zostawiam natomiast dla znawców epoki.
Sylwia Wasin
(sylwia.wasin@dlalejdis.pl)
Leopold Tyrmand, „Dziennik 1954”, Wydawnictwo MG, 2024.