„Rzeźnia numer pięć” – recenzja

Recenzja książki „Rzeźnia numer pięć”.
Najsmutniejsza, najbardziej poruszająca opowieść o wojnie w najbardziej nietypowej konwencji – science-fiction.

Z Kurtem Vonnegutem – autorem omawianej tu „Rzeźni numer pięć” – spotkałam się po raz pierwszy dopiero w lipcu 2021 roku, kiedy to miałam przyjemność przeczytać i zrecenzować na łamach portalu dlaLejdis książkę „Pianola”. Niespełna pół roku później zetknęłam się z twórczością amerykańskiego pisarza ponownie, tym razem w formie sztuki teatralnej wystawianej na deskach Wrocławskiego Teatru Współczesnego. Sztuka nosi niezmienioną względem tytułu powieści nazwę „Rzeźnia numer pięć” i jest grana od czerwca 2021 roku. Ponieważ nadal można się na nią wybrać, jeśli tylko będziecie mieli okazję odwiedzić Wrocław, zachęcam do tego. Oczywiście zachęcam także do przeczytania książki, by porównać utwory.

Mnie teatralna „Rzeźnia numer pięć” zdecydowanie skłoniła do przeczytania powieści Vonneguta. Kiedy jednak sięgałam po książkę, nie wiedziałam, jak dużo elementów sci-fi przedstawianych na scenie pojawia się również w książce, ile zaś zostało dopisanych bądź podkoloryzowanych. Szybko się okazało, że sztuka niewiele zmieniła w oryginale, a „Rzeźnia numer pięć” to jednak z najdziwniejszych i najoryginalniejszych historii o wojnie, z jakimi się spotkałam. Być może nawet najdziwniejsza i najoryginalniejsza. Opowiada o Billym Pilgrimie, który – jak rozpoczynają się jego dzieje – „wypadł z czasu”. Prawdopodobnie w wyniku przypadku Billy zaczął w niekontrolowany sposób przeskakiwać z teraźniejszości w przeszłość, potem w przyszłość, znów w przeszłość itd. Ponieważ nigdy nie wiedział, gdzie za moment się znajdzie, nie mógł się w żaden sposób na to przygotować. Nie mógł być również w pełni obecny w danej chwili, bo ciągle towarzyszyło mu rozkojarzenie.

W trakcie unikalnych podróży Billy zostaje porwany przez kosmitów z planety Tralfamadoria, a następnie prowadzi z nimi filozoficzne rozmowy o sensie życia, śmierci, funkcji czasu i linearności tego czasu. Wraz z nim odkrywamy interesujące fakty o wszechświecie. Tak przynajmniej prezentuje się wątek powierzchowny, czyli sci-fi. Głębszy sens ujawnia się dopiero po wczytaniu się w sceny wojenne oraz w wyniku potraktowania podróży w czasie i relacji z kosmitami jako alegorii. Na jaw wychodzi wprost potworny obraz wojennej rzeczywistości, który jest tak straszny, że umysł Billy’ego wolał przekształcić go w fantastyczną opowieść o podróżach w czasie. Poznając niektóre sceny, zaczyna się głęboko żałować, że główny bohater naprawdę nie przeżył tych miłych podróży, a zawłaszcza beztroskich lat spędzonych na Tralfamadorii z piękną Montaną Wildhack.

„Rzeźnia numer pięć” to powieść, w której groza miesza się z licznymi wątkami i tekstami żartobliwymi. Jednakże one, zamiast rozbawić czytelnika, tylko potęgują grozę, smutek i ogromny żal. Nie należę do fanów utworów wojennych, ponieważ – z uwagi na historię naszego kraju – w Polsce produkuje się ich stanowczo za dużo. Natomiast to, co Vonnegut zrobił w „Rzeźni numer pięć”, zasługuje na owacje na stojąco, zdjęcie czapek z głów i kilka minut ciszy w intencji ludzi, którzy przeżyli koszmar wojny. Jeżeli jeszcze nie przeczytaliście tej książki, nie macie na co czekać. A po odwiedzeniu Wrocławia koniecznie wybierzcie się do Wrocławskiego Teatru Współczesnego.

Olga Kublik
(olga.kublik@dlalejdis.pl)

Kurt Vonnegut, „Rzeźnia numer pięć”, Zysk i S-ka, Poznań, 2018.




Społeczność

Newsletter

Reklama



 
W tej witrynie stosujemy pliki cookies. Standardowe ustawienia przeglądarki internetowej zezwalają na zapisywanie ich na urządzeniu końcowym Użytkownika. Kontynuowanie przeglądania serwisu bez zmiany ustawień traktujemy jako zgodę na użycie plików cookies. Więcej w Polityce Cookies. Ukryj komunikat